Z urodzinową dedykacją dla mojej ukochanej M. Wszystkiego najlepszego, najdroższa! Jak najwięcej zdrowia, szczęścia, weny twórczej, seksu i oczywiście - yaoizmu! Bądź nadal tak wspaniałą osobą, jaką jesteś teraz, bo właśnie za to Cię uwielbiam ;*
Twoja A.
***
Oh
you know that I'd do anything for you
Then
curl up by the fire and sleep for awhile
It's
the grooviest thing, it's the perfect dream
Są
wszędzie. Gdziekolwiek pójdę, łypią na mnie tymi swoimi
wielkimi, drwiącymi ślepiami. W łazience, w jadalni, w sypialni, w
moim gabinecie. Bezczelnie depczą po służbowych papierach i drapią
bezcenne, wiktoriańskie meble. A to futro! Na Lucyfera, nawet
dzisiaj znalazłem w swoim śniadaniu długi, rudy włos. Jak on się
tam znalazł? Zresztą nieważne, jednak wolę nie wiedzieć. Kładę
głowę na biurku w rozpaczliwym geście, gdy nagle wchodzisz do
mojego gabinetu – niemal ma jak na zawołanie! – od samego progu
obdarzając mnie szerokim, bezczelnym uśmiechem. Ach, jesteś równie
irytujący jak ten przeklęty zwierzyniec, który przywlokłeś do
mojego domu!
– Belial,
ty niewydarzony idioto!!!
– Mi
też miło cię widzieć, Raven.
– Nie
odwracaj demona ogonem, kretynie! Lepiej zrób coś z tymi swoimi
kotami!
– Nieładnie
tak krzyczeć na swojego gościa, wiesz?
Jakimś
cudem powstrzymuję się od wypowiedzenia na głos paru
niecenzuralnych (lecz zarazem bardzo szczerych) słów, po czym
wzdycham przeciągle, wodząc oczami za czarno–białym dachowcem,
który najwyraźniej doszedł do błędnego wniosku, że zabytkowy
szezlong w rogu pokoju idealnie nadaje się na drzemkę. Natomiast
drugi futrzak, biały norweski leśny, rozkłada się spokojnie na
mojej porannej korespondencji, przy okazji potrącając filiżankę z
czekoladą. Gorąca ciecz wylewa się na dywan, a ja warczę cicho i
niemal automatycznie sięgam za pasek, gdzie zawsze noszę kilka
shurikenów. Na szczęście w ostatnim przebłysku świadomości
przypominam sobie o twojej obecności i z niemałym trudem hamuję
mordercze instynkty. Kłótnie kłótniami, ale jeszcze nie zalazłeś
mi za skórę tak, żebym miał zabijać twoich ukochanych pupili.
Ale mało do tego brakuje.
Spokojnie,
Adamie. Tylko spokojnie.
– Proszę,
przypomnij mi jeszcze raz, dlaczego muszę cię znosić we własnym
domu. Razem z całym twoim kocim inwentarzem.
– Podziękuj
za to swojemu umiłowanemu panu, którego głupie pomysły sprawiły,
że wszystkie moje domy są doszczętnie zrujnowane. – W twoim
głosie nie wyczuwam żadnych silniejszych emocji, ale mam wrażenie,
że z rozkoszą zapoznałbyś Lucyfera z przebogatym wyposażeniem
swojej sali tortur. Oczywiście, jeśli nadal byś ją miał. – Ale
to nie jedyny powód – kontynuujesz po chwili, siadając na
krawędzi biurka. – Masz mieć na mnie oko. Tak słyszałem.
– Coś
takiego. Zapewne po to, żebyś nie robił głupstw?
– Otóż
to. – Nachylasz się nieznacznie w moim kierunku, a twoje wargi
wyginają się w kpiącym uśmieszku. – Dopilnujesz, żebym nie
robił głupstw, ptaszyno?
– Chyba
zdajesz sobie sprawę, że w twoich ustach brzmi to bardzo
przewrotnie?
– Och,
ja nie bywam przewrotny.
I
zanim twoje słowa zdążą przebrzmieć w powietrzu, jesteś już
przy mnie, z ustami tuż przy moim uchu. Luźny kosmyk twoich
ciemnych włosów łaskocze mnie po policzku, a po kręgosłupie
przebiega mi delikatny dreszcz.
– Przecież
znasz mnie nie od dziś. Naprawdę nie bywam przewrotny, czasem
tylko... – Suniesz językiem po mojej szyi, a ja nie potrafię
powstrzymać cichego jęku. – Nieco... Hmm, Raven, no powiedz mi,
jaki bywam?
– Wkurwiający
– udaje mi się wydyszeć. – Cholernie wkurwiający.
Zaczynasz
się śmiać. Przez chwilę patrzę na ciebie spod wpółprzymkniętych
powiek, po czym gwałtownie wstaję i przypieram cię do biurka,
niespodziewanie dla mnie samego więżąc twoje dłonie w silnym
uścisku. Sam właściwie nie wiem, dlaczego tak mocno cię trzymam,
bo przecież nie wyglądasz tak, jakbyś chciał się uwolnić spod
mojego zaborczego dotyku; wręcz przeciwnie, niemal natychmiast
przestajesz się śmiać, a twoje ciało lekko się wypręża, jakby
chciało być jeszcze bliżej mojego, zniwelować ostatnie milimetry
dzielącego nas dystansu. Pochylam się; nasze usta niemal bezwiednie
łączą się w głębokim, namiętnym pocałunku, ale dosyć szybko
go przerywam; doprawdy, jestem dzisiaj zbyt niecierpliwy. Zjeżdżam
ustami nieco niżej – zatrzymując się na chwilę przy sutkach,
liżąc je i skubiąc lekko kłami – ale przy nich także nie
wytrzymuję zbyt długo. W końcu padam na kolana; rozpinam
niecierpliwie rozporek, zsuwam z twoich bioder spodnie i bez chwili
wahania biorę do ust wzniesiony erekcją penis. Mmm, czysta rozkosz,
czyż nie? Ssę go i od czasu do czasu delikatnie przygryzam,
wsłuchując się jednocześnie w cudownie brzmiące pojękiwania
opuszczające twoje gardło. Pozwalam także, by do zabawy
przyłączyły się moje palce: jedną dłonią pieszczę twoje
jądra, zaś drugą przesuwam po udzie, zatrzymując się ostatecznie
na pośladkach. Pieszczę cię tak do momentu, gdy niespodziewanie
nasze spojrzenia się ze sobą krzyżują; drżymy lekko, zupełnie
jakby przeskoczyła między nami iskra elektryczna.
Ach,
nie, już dłużej nie wytrzymam! Wstaję, popycham cię brutalnie na
biurko; każda chwila dzieląca mnie od zawładnięcia twoim ciałem
stała się teraz wrogiem, którego bezwzględnie muszę pokonać.
Ach, nareszcie! Zanurzam się w tobie; tak głęboko, jak tylko można
to zrobić bez przygotowania, jednocześnie zaciskając palce na
twojej potężnej erekcji. Krzyczysz, a ja kompletnie przestaję nad
sobą panować. Cały świat nagle znika, rozpływa się w tym
szalonym kalejdoskopie obrazów, zapachów i dźwięków. Jesteśmy
tylko ty i ja, dwa pulsujące szaleńczą namiętnością ciała,
splecione ze sobą w tak silnym uścisku, że nic, absolutnie nic nie
byłoby nas teraz w stanie rozdzielić. Wchodzę w ciebie coraz
szybciej, z każdym kolejnym pchnięciem zbliżając nas do finału.
I w końcu nadchodzi ten moment – obaj dochodzimy jednocześnie,
nasze krzyki mieszają się ze sobą.
A
później przychodzi cisza, kiedy – wreszcie zaspokojony – sycę
oczy pięknem twojej twarzy i wtulam się w twoje silne, rozpalone
ciało. Chyba nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo cię
uwielbiam. Jak patrzę na ciebie, kiedy nie jesteś świadom mojego
wzroku.
Leżelibyśmy
tak jeszcze długo wśród wszystkich tych listów i raportów, gdyby
w polu mojego widzenia nie pojawił się nagle ogromny, czarny kruk
stukający dziobem w szybę. Niechętnie zsuwamy się z biurka, a ja
muskam myślową macką umysł chowańca. Przez chwilę go słucham,
po czym wybucham radosnym śmiechem. Wpatrujesz się we mnie z tak
wielkim zaskoczeniem, że mój śmiech jeszcze bardziej przybiera na
silę.
– Cor...
Cor – wskazuję dłonią na kruka, kiedy już jako-tako mogę
mówić. – Patrz na Cor! Boi się wlecieć do pokoju, bo jest w nim
tyle kotów!
Tak
cudownie jest się znowu śmiać. Z tobą to jest takie proste, tak
naturalne. Właściwie... z tobą wszystko nabiera znaczenia.
***
Pushing
my face in the memory of you again
But
I never know if it's real
Przemierzamy
wspólnie ulice miasta. Jak ono się nazywało, pamiętasz? Ale czy
to ważne? Zagłębiamy się w morze świateł, labirynt eleganckich
uliczek, chłonąc ogrom i wspaniałość tego tętniącego życiem
miejsca. Widzisz na sklepowej wystawie jakieś frywolne ubranie i
zatrzymujesz się, patrząc na nie błyszczącymi oczami.
– Chętnie
bym cię w tym zobaczył – mruczysz i obejmujesz mnie w pasie, a
zaraz po tym wybuchasz radosnym śmiechem.
***
I
like you in that like I like you to scream
But
if you open your mouth then I can't be responsible
For
quite what goes in or to care what comes out
Prawdę
mówiąc, dzisiaj mam ochotę na zabawę nieco innego rodzaju i myślę
o niej obsesyjnie przez cały dzień. Dzień, który notabene
przeszedł w wieczór z całą paradą procentów skumulowanych w
moim niezbyt trzeźwym umyśle. Parbleu! Jestem kompletnie
pijany; właściwie to obaj jesteśmy, ale czy to jakiś problem?
Nawet nie wiesz jak to dobrze, że jesteś tutaj, tuż przy mnie; na
twarzy czuję ciepły, czuły nacisk twoich warg. To jest miłe, tak
rozkosznie miłe, wiesz? Z moich ust bezwiednie wylewa się
bezsensowny potok wyrazów. Śmiejemy się z czegoś; nawet pozwalam
ci się rozebrać, wciąż nie mogąc się nadziwić własnej
uległości. Korzystając z tego, że trochę przejaśniło mi się
przed oczami, rozglądam się wokół siebie; kątem oka zauważam,
jak wyjmujesz z dłoni ognisty bicz.
– Hmm,
Raven, powiedz mi, dlaczego właściwie miałbym cię wybatożyć?
Czyżbyś zrobił coś złego?
– Och,
tak – mruczę i rzucam ci najbardziej prowokacyjne spojrzenie, na
jakie mnie stać. – Zrobiłem wiele złych rzeczy, za które teraz
musisz mnie koniecznie ukarać, mój książę.
– Cóż,
skoro tak to wygląda... – Uśmiechasz się szeroko i zupełnie
znienacka siadasz na moim podbrzuszu. Jestem już cholernie
podniecony, a widok twojego zwinnego języka przesuwającego się po
biczu sprawia, ze moja męskość twardnieje jeszcze bardziej, wręcz
pulsuje pożądaniem. Musisz to czuć, ale z premedytacją nie robisz
nic; przez chwilę jeszcze się bawisz, leniwie przesuwając skórzaną
rękojeścią bicza po moim brzuchu, doskonale świadom rosnącej we
mnie żądzy. – Powiedz mi tylko jedną rzecz, ptaszyno. Co
konkretnie miałbym ci zrobić?
– Chyba
nie muszę ci tłumaczyć, jak się używa bicza!
Mierzysz
mnie surowym spojrzeniem, po czym unosisz bat i strzelasz nim o
podłogę. Raz, drugi.
– Obawiam
się, że się nie zrozumieliśmy. Zadałem ci pytanie.
Pokora
jest czymś, czego zawsze mi brakowało, ale bicz w twojej dłoni
stanowi zbyt kuszącą perspektywę, by ot tak z niej zrezygnować.
Powoli oblizuję usta; mój oddech jest płytki, przerywany.
– Bij
mnie. Najmocniej, jak tylko potrafisz. Chcę bólu.
– Mój
słodki masochisto, naprawdę tylko tyle mam ci zrobić?
Przez
chwilę udaję, że się zastanawiam.
– Masz
mnie pieprzyć – rzucam w końcu rozkazującym tonem, patrząc ci
prosto w oczy.
Błysk
dzikiej uciechy w twoich rozjarzonych błękitem tęczówkach.
– Naprawdę
tego chcesz? Mam cię rżnąć aż do nieprzytomności? Tak, żebyś
nie miał już nawet siły krzyczeć? – Niespodziewanie nachylasz
się nade mną i przygryzasz moje ucho; czyżbym tym razem dostrzegł
w twoich oczach rozbawienie? – Powiedz to jeszcze raz, a może...
dam się przekonać.
Ten
głos. Niski, głęboki, dwuznaczny. Tak cudownie nieprzyzwoity.
Najbardziej zmysłowy głos, jaki kiedykolwiek słyszałem. Zagryzam
wargi i próbuje powstrzymać jęk, ale czymże jest teraz moja wola?
Twoje palce przesuwają się po mojej klatce piersiowej i zatrzymują
się na sutkach.
– Raven?
– Pieprz
mnie – udaje mi się wydyszeć. – Teraz!
Zsuwasz
się ze mnie i po raz ostatni przesuwasz językiem po biczu. Nie
muszę długo czekać na pierwsze smagniecie; moje plecy przecina
błyskawica bólu, ale to wciąż jest zbyt delikatne – chcę
więcej!
– Mocniej!
– krzyczę. – Ach, mocniej!
– Mmm,
uwielbiam, kiedy jesteś taki niewyżyty – mruczysz mi prosto do
ucha, ocierając się jednocześnie penisem o moje pośladki. –
Powiedz mi to jeszcze raz.
– Ukarz
mnie mocniej!
Chlast.
Przenikliwy krzyk wyrywa się z mojego gardła. I zaraz potem
kolejny, jeszcze głośniejszy, kiedy wchodzisz we mnie jednym,
płynnym ruchem. Od tego rozdzierającego bólu przez chwilę
ciemnieje mi przed oczami, ale przecież tak rozkosznie, tak
niewypowiedzianie rozkosznie jest mieć cię w sobie! A kiedy myślę,
że więcej wrażeń już nie wytrzymam, twoja dłoń zaciska się na
mojej nabrzmiałej męskości. Zabawa zaczęła się na dobre. Taniec
przeciwieństw, cudownych kontrastów. Smagniecie i dotyk.
Przyjemność i ból. A im więcej bólu mi zadajesz, tym przyjemność
staje się większa, pełniejsza, bardziej obezwładniająca.
– Szybciej!
Aaach, mocniej, mocniej, wejdź we mnie jeszcze głębiej! – Twoja
męskość wbija się we mnie z ogromną siłą; niemal bezwiednie
odnotowuję, że po moich plecach spływają strużki krwi; w
powietrzu unosi się jej zapach, ciężki, kuszący. Nie kontroluję
już tego, co robię i tego, co z kolejnymi krzykami rozkoszy
opuszcza moje usta; w pewnej chwili zdaję sobie sprawę, że
powtarzam bez ustanku twoje imię, prosząc o więcej.
– Jesteś
cudowny – jęczysz mi prosto w ucho, zupełnie nieświadomie
doprowadzając mnie swoim rozkosznym głosem na sam szczyt; moje
ciało wypręża się, a ja krzyczę, tak głośno i zapamiętale,
jakby od tego zależało moje życie. W tym samym momencie ty także
kończysz, wypełniając mnie swoim gorącym nasieniem.
Nabieram
głęboko oddechu. Każdy centymetr mojego zakrwawionego ciała
płonie bólem, ale paradoksalnie jest mi tak dobrze, że mało
brakuje, bym zaczął mruczeć jak kot. Przyciskam cię do siebie,
jakby w obawie, czy nie zechcesz odejść, ale nie; jesteś przy
mnie. Musisz być przy mnie! Leżymy tak jeszcze długo, od czasu do
czasu łącząc usta w czułym pocałunku. Słowa są zbędne. W tej
cudownej przyjemności, w złączonym oddechu, w rozkosznym dotyku
powiedzieliśmy już sobie wszystko.
Uwielbiam,
kiedy to robisz. Bo tylko ty możesz to robić tak, żebym zwariował
z pożądania.
***
Sometimes
you make me feel
Like
I'm living at the edge of the world
"It's
just the way I smile" – you said
I
oto znowu wylądowaliśmy w jakiejś knajpie, obaj tak radośnie
pijani. Śmiejesz się, gdy wypowiadasz moje imię. Zwykłe,
pospolite, ludzkie imię, które noszą setki mężczyzn na całym
świecie. Nie powiem ci przecież, że zostało mi nadane z przekory.
Spójrz.
Oto ja, bez masek, bez gry pozorów. Adam. Czarny płomień uwiązany
bezbrzeżnym smutkiem i rozpaczą upadłego anioła. Nieśmiertelność
dało mi kilka samotnych łez, które mój pan uronił, gdy obudził
się w Otchłani – zbrukany, pozbawiony skrzydeł, ze strzaskaną
aureolą u boku, na wieczność odsunięty od Światłości.
Też
mam teraz swojego Adama Kadmona, wołał w uniesieniu w kierunku
Nieba, łkając i tuląc mnie w ramionach.
Panie
mój, o czym ty mówisz? Mój jedyny i najwspanialszy panie...
A
później cisza, przerażająca cisza, którą przerywał tylko jego
rozpaczliwy płacz.
Belialu,
zawsze mówisz, że jestem piękny. Chyba nie zdajesz sobie sprawy,
że ten cudowny, melancholijny smutek, którego tak namiętnie
szukasz w moich oczach, to pamiątka Upadku. Bezmyślnie i
nieświadomie kochasz mnie za cień tego, co kiedyś czyniło cię
czystym światłem.
Nieważne.
W tej chwili jestem już tylko Adamem i nikim więcej. Dla ciebie to
i tak zawsze będzie zwykłe, pospolite, ludzkie imię, prawda?
***
Oh
just one more and I'll walk away
All
the everything you win turns to nothing today
So
just one more, just one more go, inspire in me the desire in me
To
never go home
Kolejny
raz tej nocy tonę w zachłannej pieszczocie twoich ust.
– Jesteś
mój, na zawsze mój.
– Na
zawsze?
– Nigdy,
przenigdy nie pozwolę, by ktoś mi cię zabrał.
– Bez
ciebie to już nie będzie to samo.
Bo
bez ciebie przestanę istnieć, rozpadnę się, rozpłynę.
Nawet
jeśli to wszystko jest iluzją, nie mam siły, by się z niej
wyrwać. I kiedy po raz kolejny osiągam szczyt w twoich zaborczych
ramionach, mogę tylko bezsilnie szeptać:
Nevermore.
Nigdy więcej.
Chociaż
i tak wiem, że to kłamstwo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz